Strona:Stefan Żeromski - Uroda życia tom 1.djvu/151

Ta strona została uwierzytelniona.
141

— Kto?
— No ten... (Znowu wymieniła nazwisko).
— Cóż takiego?
— Domyśl się, Piotruś, — i przebacz, no, przebacz! Nie mogłam się obronić. Ach, jakiś ty śmieszny, jaki śmieszny!
Straszliwe senne cierpienie rzuciło go na ziemię, do jej nóg. Objął rękami jej kolana, opasał je z rykiem nie jednego człowieka, lecz jakby z rykiem całego świata. Pękającemi od zduszenia płucami począł w niebogłosy wrzeszczeć, wzywać Boga na pomoc, na pomoc! Wzywał Boga, ażeby jej kazał zaprzeczyć, ażeby jej z gardła wydarł to słowo. Krzyk jego wzmagał się, rozpętywał, jakby w nim ryczała szalona nawałnica. Tatjana śmiała się nad tym jego krzykiem swym cichym, zażenowanym, zgłupiałym chichotkiem. Gdy się wreszcie ocknął zimnym potem zlany, dziękował Bogu, że to był tylko sen...
Jakby na zaprzeczenie tym snom bywali w tymże czasie bardzo długo razem. Tak długo, że czas zdawał się znikać, sama miłość niemieć z rozkoszy i w nicość się osuwać. Cudne, wolne już od rozkoszy znużenie, niby ręka mądrości, rzucało na piękność zasłonę. Mówili teraz szeptem bez uniesienia i bez żalu o tem, w jakiby sposób zapobiedz rozłączeniu swemu teraz, czy kiedykolwiek, czy w wieczności. Znajdowali, że ta chwila jest najstosowniejszą i najistotniejszą... Pewna myśl jakby zapomniana na ziemi kazała Piotrowi zamilknąć. Powiedział jej o tej myśli. Uczuł natychmiast prze-