Strona:Stefan Żeromski - Uroda życia tom 1.djvu/171

Ta strona została uwierzytelniona.
161

— Trawy mi schną... — z westchnieniem rzekł Michał.
— Czemuż, stryjaszku, nie każesz kosić?
— Ba! Żeby kosić, trzeba nająć kosiarzy. A żeby chcieli kosić, trzeba mieć na sobotnią wypłatę.
— Nie masz?
— Zadłużyłem się na wszystkie strony. U ojca, u Hipolita ani się pokazać, u żydów... — mówił stryjaszek z wypiekami wstydu na policzkach.
— Toż weź, ile mam! — zawołał Piotr, otwierając pugilares i wciskając mu w rękę kilkadziesiąt rubli, które tam były.
— Ratujesz mię... — wyjęknął stryj Michał. — Widzisz, trawy schną... Ale, do dyabła! gościnnie cię przyjmuję... Łyżki strawy chłopcu nie dałem, a ledwie przyjechał, wyrywam z kieszeni ostatni pieniądz.
— No-no! Jeszcze mi oddasz... — mówił, obejmując go za szyję.
— Po żniwach. Uważasz, pierwszy dług tobie. Jak mię widzisz żywego!
— Ej, czy aby oddasz?
Stryj podniósł palec do góry na znak pewności. Wiatr ciepły nawiał zapachu ze zbóż i od schnącego siana na niskich łąkach. Wraz — wiatr ten nawiał w duszę Piotra nowego uczucia.
Serce nie mogło się w piersiach pomieścić i uczucie nie mogło się zamknąć w żadnej formie. Spłynął na serce obraz Taniusi, na usta jej imię. Jak cichy, wonny pocałunek duszy dalekiej to imię spoczęło na jego wargach. Po chwili w tajnych