Strona:Stefan Żeromski - Uroda życia tom 1.djvu/173

Ta strona została uwierzytelniona.
163

— Przyszedł do mnie w nocy, z partyi. Była już jesień. Koniec. Obdarty, w łachmanach, buty sznurkami pozwiązywane, koszula na nim zgniła, gacie tosamo. Wszy z niego kapały, jak z ostatniego parobka. Przespał u mnie noc na sofie.
— Na tej zielonej sofie, co u ciebie stoi?
— Na tej. Wdział koszulę, wziął, co tam było bielizny, zjadł, wypił...
— A co potem?
— A w tydzień potem była ta bitwa. No — i te...
— W tydzień potem dziad go rozstrzelał?
— No — tak.
— Stryjaszku, a ty sam w partyi nie byłeś?
— Nie.
— Czemuż to?
— Et — czemu?
— No, wyznaj!
— Niema tu co wyznawać. Nie byłem i kwita.
— Nie wierzyłeś w to ich powstanie?
— W „to ich powstanie“ łatwo było nie wierzyć, nie wielka to była sztuka siedzieć w domu, ale ja nie dla tego...
— Więc czemu?
— Dajno pokój tym indagacyom!
— Właśnie że nie dam!
— Nie byłem, bo samem jak to całe powstanie: pół tu, pół tam, mądre myśli i robaczywe serce, jedną nogą w wolności, a drugą dobrowolnie w dybach, — typowy polak. Co ty tam zresztą z tego wszystkiego rozumiesz, „moskalu“...