Strona:Stefan Żeromski - Uroda życia tom 1.djvu/178

Ta strona została uwierzytelniona.
168

pieszczotliwych nazw przewiązywał każdą ranę, łzami zmywał każdy cios. Wcielał przedśmiertelny ojcowski ból w najczulsze słowa, w najtkliwsze dźwięki, jakie tylko znał w nowo-pokochanym polskim języku.
Znalazł zardzewiałe podkówki butów, sprzączkę pasa — i wziął te rzeczy w zanadrze.
O jakiejś porze wieczora wyszedł z mogiły.
Nisko świecił nad ziemią świeżo wzeszły księżyc. Piotr zasypał dół ziemią, zagarnął piaskiem. Wsiadł na koń. Rzuciwszy cugle na grzywę, jechał z bezwładnemi rękoma. Patrzył w tarczę księżyca, stojącą w bezchmurnem niebie. Uczucia jego były radosne. Weszły w kraj poznania wysokiego i dosięgły dziedziny innego świata. Serce radowało się, że był na tej ziemi i tak umarł samotny rycerz polski Jan Rozłucki, — że rycerz ten — to ojciec. Koń, puszczony samopas, szedł ostrożnie opłotkami, szerokim wygonem, zrytym od kolein i bydlęcych tropów.
W pewnej chwili jakiś człowiek zbliżył się do jeźdźca i szedł z nim równolegle szybkiemi kroki. Był to parobczak wiejski bosy, w słomianym kapeluszu i guńce, zarzuconej na ramiona. Przyjrzał się oficerskiemu strojowi Piotra — i nagle skulił się, zgarbił i znikł w jakichś rowach i kępach przydrożnych, jak mgliste widziadło.
— Uciekaj przedemną, uciekaj! — śmiał się jeździec do tego człowieka radosnym śmiechem swej duszy.
Wjechał w wieś rozległą, zabudowaną, pełną