Strona:Stefan Żeromski - Uroda życia tom 1.djvu/180

Ta strona została uwierzytelniona.
170

siedliskiem nieznanego i przenigdy nie dającego się objąć wesela. Pozłocistemi przeguby, cicho i niepostrzeżenie oddzielały się jedne od drugich runa mgieł nocnych, przechodziły z miejsca na miejsce obłoki zwiewne, niby czaty wiekuiste, trzymające straż nad świętemi snami rodu ludzkiego, — niby wigilie zastępów, które wiedzą o bezsennych a pognębionych westchnieniach, o skrępowanych mocach w duszy człowieka — i uśmiechają się do nich z niebiańskiej świątyni. Dzwonne, nocne świerszczyki tu i owdzie skrzypiały w mroku. Jakieś kwiaty nad wodą strumienia zajaśniały sekretnem lśnieniem w wilgotnej ciemności. Westchnęły wonie niewidzialnych ziół...
Koń, puszczony znowu, począł stąpać ostrożnie po kamykach, w rosach i cichym pyle drogi.
Poczuwszy w sobie moc duszy, ziemię i niebiosa ogarniającą, jeździec wyciągnął ku niebu potężne ręce, swe własne, a jakby ojcowskie kości w nich były, — rozwarł je ku pracy swej bezgranicznej. Wydarł się ze wszystkich powrozów, wydźwignął ponad siebie, ponad życie i śmierć i uśmiech siły ducha utopił w niebiańskim uśmiechu wieczności.