Strona:Stefan Żeromski - Uroda życia tom 1.djvu/187

Ta strona została uwierzytelniona.
177

— Dajcie pokój, panowie, — mitygował ktoś z końca stołu.
— Co? Będę się może krępował tymi, co z niemi siedzą. Zaraz wam pokażę, jak ja to zrobię. Już ja tak nieraz w Warszawie....
Mówiący to zuch mundurowy wyjął z wazonu, stojącego na stole, różę i nieznacznie, ku serdecznej uciesze wszystkich kolegów, rzucił ją na sąsiedni stół, przed talerz pięknej szatynki. Spostrzegłszy to mężczyźni, towarzyszący ostatniej, zaniepokoili się, zsunęli krzesła dokoła swych pań, groźnie spojrzeli w stronę aroganta, ale znać było, że są oszołomieni samą już ilością oficerów, którzy śmiechem akceptowali i utrzymywali w mocy czyn kolegi.
Ktoś się odezwał:
— Iwanienko! Strzeż się, wąsy ci oberwą ci szlachcice.
— Nie oberwą... — spokojnie rzekł ów Iwanienko. — Boją się. Popatrz na nich, jak się boją. Dawniej, jak chodzili do lasu, nie lubili „moskalów“, a teraz lubią. Pogłaskasz — w rękę całują. Teraz już do lasu za nic chodzić nie chcą. Zmądrzeli i spokornieli... Poczekaj, zaraz ja drugą różę rzucę, czerwoną....
— Tamta była biała, a teraz trzeba czerwoną....
— Walka białej i czerwonej róży. Która zwycięży?
Szatynka, jedząc spokojnie jarzynę, obojętnym i doskonale pogardliwym ruchem strzepnęła na ziemię, niby śmiecie z serwety, ową różę oficerską.