Strona:Stefan Żeromski - Uroda życia tom 1.djvu/189

Ta strona została uwierzytelniona.
179

niając postawy i nie usuwając ręki spod głowy, rzekł spokojnie a dobitnie na całą salę:
— Panowie, to co robicie, jest haniebne.
— Kto mówi? — krzyknął kapitan Sorokin, nakładając binokle.
— Mówi oficer, który się wstydzi koleżeństwa z wami.
— Milczeć! — zawołał napastnik Iwanienko, zrywając się ze swego miejsca.
Rozłucki, wciąż w tejsamej siedząc pozycyi z podpartą na ręce głową, cisnął w nich wszystkich, jakby wspólny policzek, wymierzony wraz wszystkim w kupie, słowo nie do przetłomaczenia:
Swołocz!
Jakby wybuch pocisku, wyraz ten wyrzucił naraz wszystkich z miejsca. Rumor przewracanych krzeseł, brzęk szkła, łoskot zwalonych wazonów, klątwy, przenikliwy krzyk kobiet i świst metaliczny wywłóczonych szabel.... Rozłucki ledwie zdołał wyrwać z pochwy swoją. Runęli nań wszyscy z gołemi klingami. Pchnął nogą między siebie i nich stół z nakryciem, sam uskoczył w kąt sali i piorunowym ruchem wziął pozycyę. Ciął w pierwsze z brzegu szable ze wszystkiej mocy. Jeden z pałaszów, wytrącony z ręki napastnika, przeleciał nad głowami i rozwalił lustro na przeciwległej ścianie. Z zaciśniętemi zębami artylerzysta rąbał się z ramienia z całą gromadą. Ciął w głowy, w karki, w ramiona, — wprost między szable i na odlew. Krew rzygnęła. W pewnej chwili krzyknął:
— Wychodź z kupy jeden po drugim!