Strona:Stefan Żeromski - Uroda życia tom 1.djvu/190

Ta strona została uwierzytelniona.
180

Śmiertelnie rozjuszeni nie słuchali. Natarli nań zbitą masą, jedni przez drugich. Stojący na przedzie nacierali, inni bili zza ramion towarzyszów, chcąc rozsiekać. Rąbiąc się ze wszystkimi naraz, cisnął im jeszcze raz tęsamą zniewagę. Zarazem, fechmistrz pierwszorzędny, płatnął jednego i zwalił na ziemię, — drugiego sztychem odrzucił na wznak i rozłożył na stole, — trzeciemu przetrącił rękę. Miał oparcie w swym kącie, zabezpieczone plecy i ramiona. Mogli go dopadać bronią tylko z czoła. Tu się zastawiał, siekąc ich w krzyż i z ramienia, rąbiąc piorunem z wysoka i przebijając na sztych. Ale wnet pałasz jego, sparowany raz i drugi, zachwiał się, — opadnięty przez ciosy, potknął w ruchu, splątał, — odbity, uderzył w próżnię. Nagle Piotr ujrzał niepojęty, fijoletowy blask w oczach. Huk dzwonów posłyszał w głowie, huk jakowyś podniebny.... Krew zalała mu oczy, nos, usta. Począł ją chłeptać zamiast tchu. Ściany kędyś runęły, jakby wyleciały z węgłów. Zwalił się na twarz, przed siebie, z rozkrzyżowanemi rękami. Spostrzegł tafle wywoskowanej posadzki, — nogi w lakierowanych butach, rozdeptujące po linoleum czerwone plamy, — krew długą strugą szybko lecącą w szpary podłogi. Pchnięty od świadomości, porwał się z ziemi, dźwignął głowę z rozpaczą. Jak przez mgłę ujrzał w rogu sali gromadkę owych osób cywilnych. Dwaj mężczyźni, rozkrzyżowawszy ręce, piersiami zwróceni do sali, zasłaniali kobiety. Ciemnowłosa panna z rękami załamanemi na piersiach, z ustami półotwartemi, w których sam krzyk