Strona:Stefan Żeromski - Uroda życia tom 1.djvu/192

Ta strona została uwierzytelniona.




XX.

Nie umarł zrąbany szablami, nie skonał we własnej krwi. W szpitalu wojskowym, gdzie się z ran leczył, podlegał pilnemu nadzorowi. Czekała go sprawa o wywołanie walki na szable w miejscu publicznem. Nadto wszyscy oficerowie piechoty, których w osobach ich kolegów sponiewierał, poczytywali go za wroga. Natomiast artylerzyści, ludzie o wykształceniu wyższem i kulturze subtelniejszej, nadali mu charakter przedstawiciela. Był przez kolegów odwiedzany, dozorowany po nocach i zaopatrzony we wszystko. Przyjaciele znosili mu książki i rozrywali wszelkiemi sposoby.
Zaraz w ciągu pierwszych dni i nocy, gdy był jeszcze napoły przytomny, zapytywał nieustannie o listy. Listów nie było. Odwrócony twarzą do ściany, całemi godzinami wpatrywał się w jakąś skazę na obiciu, ażeby wreszcie powiedzieć zdanie niezrozumiałe, złożone z dziwacznych wyrazów.
Nie mógł udźwignąć głowy, szczelnie bandażami okręconej, ciężkiej jak kowadło rozsiadłe na ramionach. Dolegały bóle fizyczne, paliły ogniem rany, tu i tam rwały, jak wrzody, cięcia od szabli i w całem ciele płonęła gorączka.