Strona:Stefan Żeromski - Uroda życia tom 1.djvu/193

Ta strona została uwierzytelniona.
183

W głuchych półsnach, wśród łoskotu, bijącego w uszy, gdy ręce zdały się być ogromne i ciężaru młyńskich kamieni, dręczyły powtarzające się koszmary. Szedł wciąż w nieznanych polach z kimś, czyjej twarzy nie mógł żadną miarą od czoła zobaczyć. Tamten stowarzyszał się, — śpieszyli razem, — lecz zawsze o pół kroku posunięty naprzód, uchodził przed natarczywością słowa.
Piotr pragnął dowiedzieć się prawdy; wejrzeć w sedno, poznać, jaka była tamtego wówczas wewnętrzna siła, co za myśl osiadła jego rozum, jaką była istota woli, skąd wyszło postanowienie i splot uczucia. Prosił się i zaklinał towarzysza drogi, rzucał mu się do nóg — nadaremnie. Czarny cień szedł coprędzej, naprzód i naprzód... Tak dnie i noce w męce mijały.
W tym czasie odwiedził chorego stary weteran Rozłucki. Pragnąc, widocznie, za pomocą swego munduru podratować sytuacyę awanturniczego krewniaka, ubrał się w generalskie lampasy i przybył do szpitala. Piotr wówczas spał. Stary pan czekał długo i cierpliwie na jego przebudzenie. Ale gdy się chory ocknął, zaszła dziwaczna i przykra scena. Piotr długo wpatrywał się w dziada swem zdrowem, niezasłoniętem okiem, naciągał na się kołdrę zdrową, nieporąbaną ręką. Nagle, co wszystkich zdziwiło, o własnej sile podniósł się na łóżku, siadł na pościeli i, przywoławszy starca ruchem ręki, kazał mu nastawić ucho pod swe usta. Tak siedząc, coś mu długo szeptał po polsku. Twarz starego generała od tego szeptu stała się blada, —