Strona:Stefan Żeromski - Uroda życia tom 1.djvu/201

Ta strona została uwierzytelniona.
191

co dało Roszowowi możność umieszczenia go niepostrzeżenie na kołdrze chorego. Nagle Tatjana wybuchnęła niepowstrzymanym, wprost szalonym śmiechem. Usiłowała ten nieprzyzwoity śmiech powstrzymać, z całej siły gryząc wargi, usiłowała nawet zakryć twarz rękami, lecz znowu bezsilnie parsknęła na cały głos. Za jej przykładem poszła Matylda. Roszow pragnął nie śmiać się, wywracał białka oczu, pocierał czoło. Lecz i on nie mógł nakazać sobie powagi.
— Coś pan ze siebie zrobił! — krzyknęła Tatjana wśród chichotu. — Matylda, patrz, to jest Piotr Iwanycz.
— Rzeczywiście, biedny monsieur Pierre.
— Cóż pan mówiłeś, — rzuciła się Tatjana na Roszowa, — że to są nieznaczne zadraśnięcia. Przecież on jest porąbany, posiekany na kawałki.
— Byłem i jestem przekonany, — mówił Roszow, — że nie będzie żadnego śladu. Takie zadraśnięcia od ostrych szabel goją się prześlicznie. Za parę tygodni będziemy mogli dostrzec na twarzy Piotra Iwanowicza tylko lekkie blizny, które go w naszych oczach ozdobią i upiększą.
— Ależ to nieprawda! — zawołała.
Nagły odgłos płaczu przebił się przez jej śmiech.
— Upewniam panią... — mówił Roszow.
— Pokaż pan drugie oko! — krzyknęła na Piotra. — Pewno wybite!
— Nie jest wybite, ale dotąd niepewne... — rzekł chory spokojnie.
— Szablą wybite, czy wykłute? Jak to jest?