Strona:Stefan Żeromski - Uroda życia tom 1.djvu/221

Ta strona została uwierzytelniona.
211

rzenie. Miała na sobie lekki kostyum błękitny, który byli razem wybierali w Paryżu. Szatka ta ledwie zasłaniała jej ciało. Głowę okręciła włosami tak, jak to najbardziej lubił. Usiadła naprzeciwko, lecz za chwilę podniosła się i, patrząc mu z wyzwaniem niewymownem w oczy, cichaczem podeszła do drzwi i zamknęła je na klucz.
— Gdzież jest pan Roszow? — zapytał natychmiast z okrucieństwem i mniemaną obojętnością.
Pytanie to zatrzymało ją przy drzwiach i jakgdyby sparaliżowało jej ręce.
— Ciągle się dopytujesz o tego Roszowa?
— Ciągle jest z tobą, więc gdy go przy tobie nie widzę, dziwi mię to. Dla tego się pytam...
— Nie, ty nie dla tego się pytasz, lecz chciałbyś mi go podsunąć.
— Ja ci chcę go podsunąć, Roszowa?
— Ty!
— Nic na świecie nie rozumiesz, nic cię nie obchodzi, oprócz pieniędzy, zabawy i używania, więc i tego nie rozumiesz, coś powiedziała.
— Powiem ci prawdę, choć tak nic nie rozumiem. Tybyś może był nieszczęśliwy, gdybyś mię z tamtym zobaczył, ale teraz chciałbyś, żeby tak było. Tybyś tego chciał i nie chciał. To jest nie to: chciałbyś, żebym ja to wbrew tobie, naprzekór tobie zrobiła, żebym to ja uczyniła cię nieszczęśliwym, żebym ja wszystko podarła i zerwała, a ty żebyś mógł mną męczeńsko pogardzić.
— Bardzoś przewidująca!
— O, ja teraz jestem bardzo, strasznie przewi-