cele, jakie stosunki, pokrewieństwa, skąd gdzie są pieniądze, i na co, i ile, co ktokolwiek gdzieś powiedział, na kogo należy zwrócić uwagę, jak i ile czasu popuścić umyślnie, w której chwili niepostrzeżenie chwycić w pół drogi...
— Cóż mnie to obchodzi?
— Czekaj, czekaj, to cię zainteresuje. To cię nawet nauczy mądrości, jaką należy mierzyć tutejsze życie. Po sesyach zazwyczaj wszyscy zostawali na kolacyi, gdzie mówiło się, oczywiście, tylko o sztukach pięknych, pogodzie, kwiatach... Przy zamkniętych okiennicach siadywaliśmy do późna w noc, czasem do rana. Ja grałam. Ów pan, obosieczny dobrodziej, choć już miał pewnie z pięćdziesiąt lat, począł do mnie przewracać oczy, mówić mi sekretnie półsłówka, później całe słowa. Przejęłam się jego metodą i popuszczałam mu umyślnie nadziei. Bileciki, nieznacznie wsuwane w rękę, kwiaty, małe bukiety fijołków... Tak było długo. Zaczął mię prosić o różne chwileczki, minutki sam na sam, a wreszcie o całkowite spotkanie...
— Może mi oszczędzisz dalszego ciągu tego romansu.
— Nie! Zaraz skończę. To cię nie zmęczy. Nie godziłam się na żadne minutki sam na sam, ale przystałam na długotrwałą schadzkę. Kazałam mu ustnie, żeby w oznaczonym dniu i oznaczonej godzinie przyszedł...
— A przecie kłamałaś mi dawniej, że ja byłem
Strona:Stefan Żeromski - Uroda życia tom 1.djvu/230
Ta strona została uwierzytelniona.
220