pierwszym twoim kochankiem, że ja pierwszy pocałowałem cię w usta, że oprócz mnie nikt...
— No, — widzisz, — teraz mówię ci szczerą prawdę... — rzuciła z uśmiechem.
— Nie chcę tego słyszeć!
— Kazałam, żeby przyszedł na jedną z okolicznych gór. Na szczyt tej góry... Była na tym szczycie, jak na wszystkich tutejszych górach, przed niezliczonemi laty, w średniowieczu, kiedyś tam, za legendarnych polskich królów kopalnia ołowiu, miedzi, czy żelaza. Teraz te miejsca obrasta las głuchy, a na szczytach zostały tylko niezgłębione doły, tajne przepaście, zdradzieckie bezdna, obrośnięte starym i ze wszech stron zachodzącym borem. W dawnych sztolniach pną się krzaki jałowcu, jeżyny i głogi. Rudy, albo siny żwir sypie się w czarną czeluść. Włożyłam czarną amazonkę i buciki z długiemi cholewami. Stopy obwiązałam grubemi szmaty — od zimna, bo była jesień. Pojechałam sama. Pojechałam daleko, w inną stronę, polem, lasem, na przełaj. Jadąc, marzyłam radośnie... Nieznanemi drożynami dostałam się na tamtą górę. Konia uwiązałam w gęstych krzakach na połowie wysokości góry. Poszłam na szczyt. Ten pan, mój kochaneczek, już tam niecierpliwie czekał. Niecierpliwie czekał... Czy jesteś ciekawy?
— To dla tego tak nie lubisz polaków? — uderzył ją słowem i pogardliwem spojrzeniem. — I cóż, oddałaś mu się?
— O, jakżeś niecierpliwy! Najprzód przecie romans... Był blady ze szczęścia. Nie mógł głosu
Strona:Stefan Żeromski - Uroda życia tom 1.djvu/231
Ta strona została uwierzytelniona.
221