wydobyć, szeptał cicho, choć w lesie nie było nikogo. Tak było cicho! Jesień. Żółta, złota jesień. Jarzębiny wśród sosen, młode klony ze złotemi łapami. Słońce świeciło. Ani jednego ptaka, ani jednego głosu... Kazałam mu, żeby obszedł cały szczyt i niżej aż do połowy góry i żeby wypatrzył, czy kogo niema.
— Tejsamej metody wzywania na schadzkę trzymałaś się zawsze, prawda?
— A tak... Uczynił to posłusznie. Obszedł całe miejsce, wypatrzył, wysłuchał, niemal wywąchał i wywnioskował, że niema tam nikogo. A on przecie umiał podpatrywać i podsłuchiwać. Już tam napewno nie było nikogo, jeśli on rzecz zbadał i taką wyprowadził konkluzyę. Nikogo! Gdy wrócił blady ze szczęścia, zbliżył się do mnie, wziął mię za ręce i zaczął szeptać, — ach! — szeptać piękne literackie słowa, toczone okresy... Przewracał oczy, przymykał powieki z rozkoszy. I we mnie obudził się nanowo radosny śmiech. W istocie byłam szczęśliwa. Patrzyłam mu w oczy i to śmiało, oko w oko. Przekomarzałam się, nie dałam pocałować się nawet w rękę, żeby go jaknajbardziej rozkochać w sobie. Taka to już moja metoda... To też rozkochałam go do zupełnego szału. W pewnej chwili, gdy się już w swych uczuciach zupełnie roztopił i zbyt był natarczywy, kazałam mu odwrócić się, gdyż musiałam coś poprawić pod amazonką, — może pończoszkę, a może co innego. Miał tak odwrócony tyłem do mnie czekać, dopóki nie dam umówionego znaku. Musiał dać słowo,
Strona:Stefan Żeromski - Uroda życia tom 1.djvu/232
Ta strona została uwierzytelniona.
222