Strona:Stefan Żeromski - Uroda życia tom 1.djvu/243

Ta strona została uwierzytelniona.
233

pod nią zginały. Za chwilę pojazd znowu zaryczał, zawył i w tumanie kurzu pomknął.
Teraz oficer szedł znowu brzegiem gościńca, taksamo jak szedł niedawno temu. Stawiał równo stopy na kędzierzawych trawach, grubo przyciętych wapiennym pyłem. Zeschłe głowiny białych koniczynek i szorstkie źdźbła uginały się pod jego nogami, niby zwoje subtelnych sprężyn. Ciepły wiatr taksamo leciał ze ściernisk, wciskał się pod rozpięty mundur i opasywał żebra spazmem, którego ohydy słowo nie zdoła wydać. W przymkniętych oczach, na biały gościniec szosy upadłych, zostały blade policzki Tatjany i jej czarne oczy tak struchlałe i tak zabite... Objawiła się we wzroku błękitnawa smuga pod dolnemi powiekami. Nawinęło się proste pytanie:
— Czemużem z nią nie wsiadł i nie pojechał? Przecie Roszowa tam nie było w istocie. Była tylko dobra przyjaciółka mademoiselle Mathilde — i ona...
Uczuł jej ramię oparte o swoje ramię, rozkoszny nacisk, który był już częścią jego zmysłowej jaźni, — mięki zwój włosów na swym policzku... Tyle już dni, tyle już nocy tych włosów ustami nie muskał! Jakże? Wróciła się! Zadrżało jej wierne serce — i tak niezgłębiony krzyk miłości był w jej gołębim wzroku! Taka w jej twarzy pokora i taki szczery wstyd! Jawnogrzesznicy Chrystus przebaczył, a on? Postąpił z nią w tej stanowczej chwili nie tylko, jak kat, lecz jak gruby, brutalny cham! Po tym postępku — już nigdy, już przenigdy! Duma już jej nie da zapomnieć. Szofer patrzał i ta