Strona:Stefan Żeromski - Uroda życia tom 1.djvu/245

Ta strona została uwierzytelniona.
235

tjany, — co mogłoby w nim wytworzyć zdolność zapomnienia o niej, — i nie mógł znaleźć. Przebierał i rewidował po kolei — wielkie czyny, zapasy z przeciwnościami, prace, nędze, poświęcenie się, głuche męczarnie i najskrajniejszą rozpustę, — i widział, że to wszystko jest na nic. Jedna jakowaś nikła reminiscencya wszystko rozdzierała na strzępy. Wspomnienia pewnych słów, miejsc, dźwięków i połysków nabrały siły straszliwej. U wezgłowia pościeli, w ciągu krótkich minut sennego zamroczenia zdawał się zasiadać czuwający konsyliarz ducha, bezsenny szatan, — i kiedy głęboki sen miał zejść i uciszyć cierpienie, — wymawiał krótką a nieśmiertelną formułę nieszczęścia: słowo... Ukazywała się zmoczona od deszczu aleja w Charenton, — zaciszny pokój w Paryżu, — ciemna noc w dalekiej, pustej ulicy...
Czasami nieszczęśliwy wyszarpywał się na wierzch z topieli, wychodził na miejsce suche i zdobywał pewność, że nareszcie siłą rozumu, mocą niezłomną logiki pokonał strzygę uczuć. Kładł się spać — i drzemał. Przebywał na poły na jawie, na poły we śnie. Niby to spał, wiedząc dobrze o tem, co się dzieje w myślach. I oto sylogizm o konieczności trwania, ostatnie narzędzie woli, wydobyte ku obronie przed zatratą z błogosławionego kraju logiki, — znagła i niespodziewanie pryskało, jak sprężyna w zegarku. Siła męczarni wyrzucała z łoża. Znowu powolny krok po izbie. Nocna ciemność i nocna cisza były znośniejsze, lecz szarzał brzask... Piały koguty i lekki powiew poruszał liście drze-