męczarni, — że spodleć, to znaczy wrócić się do Tatjany, nie można, bo trzeba-by było przestać być sobą, — więc musi być inne jakieś wyjście. To wyjście dawało możność pokonania podłości i obleczenia się w dumę. W tym płaszczu dumy czuł się, jak monarcha, wstępujący na tron. Na czole miał ciężką nadmiernie, ołowianą koronę, na kolanach miecz ślepy i bezlitosny. Przymykał oczy i wyniośle czuł, że króluje nad światem wewnętrznym, choć krwawe łzy wciąż płyną mu po policzkach.
Następnego dnia wałęsał się po mieście bez rewolweru i szabli. Wstępował do klubu i cukierni, gdzie było pełno oficerów piechoty, najbardziej wrogo dlań usposobionych. Siadał wśród nich i wzgardliwie zaglądał im w oczy, mijał ich z odrazą, lub przeciskał się przez ich grona. Ale ci ludzie usuwali mu się z drogi, albo milkli na jego widok i patrzyli nań z podełba. Wracał do domu obojętny i bardziej jeszcze znużony nicością ich męstwa.
Na czwartą noc, zaraz z wieczora rzuciwszy się na łóżko bez nadziei spoczynku, zasnął krótkim, lecz twardym snem. Przyśniło mu się, że, nie przestając chodzić po swej izbie, zstąpił ze schodów, wymknął się z domu i udał do Tatjany. Stoi oto u drzwi i pociąga za niezapomnianą, bronzową rączkę starożytną od dzwonka w kształcie strzemienia. Dzwoni raz, drugi i trzeci. Za drzwiami słychać tupot nóg: — biegają tam, gdyż wiedzą dobrze, że to on dzwoni. Lecz nie otwiera nikt...
Strona:Stefan Żeromski - Uroda życia tom 1.djvu/247
Ta strona została uwierzytelniona.
237