ludzi, ich skargą przed wiekuistem życiem na przeklętą śmierć, — szalonym protestem bezsilnego ich gniewu przeciw zniweczeniu piękności, pełnej niewymownego uroku. Dla jednego tylko człowieka ten nieśmiertelny hymn o śmierci inne miał wytłomaczenie: był głosem, opowiadającym niebiosom i ziemi tryumf miłości, zwycięstwo jej nad samą śmiercią....
Piotr Rozłucki szedł w szeregu oficerów bateryi.... Za sobą miał dwa plutony żołnierzy artyleryjskich, olbrzymich i tęgich chłopów. Ostrogi ich dzwoniły równo, — wraz, — gdy szli wolnym, do taktu marszem, uderzając podkutemi obcasami wysokich butów o twardą grudę. Stojące kitki ich stożkowatych czapek drgały, jak jedna, w marszu, — a twarze ich były, jak jedna. Sunęli, jak pole, porznięte w równe, jednakie zagony. Sutowe ich spojrzenia leżały na głowie oficera Rozłuckiego. Głucha klechda o tragicznej śmierci młodziutkiej i prześlicznej generałówny padła między tych olbrzymów, zegnanych z czterech końców niezmiernej Rosyi, i obudziła w ich sołdackim zespole — bezgraniczną nienawiść przeciwko sprawcy.
— Oto ten! — wskazywały ich kamienne oczy.
Piotr szedł krokiem żołnierskim, czując na sobie spojrzenia artyleryjskich plutonów i ze spokojem niosąc ich nienawiść. W skostniałych jego oczach istniał piorun odwetu, głęboko-głęboko schowany. Ale ten piorun był mu na nic. Spojrzeniami tłumu, który był wokoło, przed nim i z boku, obojętnie pogardzał. Do jego duszy,
Strona:Stefan Żeromski - Uroda życia tom 1.djvu/265
Ta strona została uwierzytelniona.
255