Strona:Stefan Żeromski - Uroda życia tom 1.djvu/29

Ta strona została uwierzytelniona.
19

patrzącemu, że ci ludzie, rojnie tam zajęci, kłaniają się nisko. Szare były, spalone, ściągłe ich twarze, kościste postacie, biało-szare odzienie. Barwniej nieco zaznaczały się chusteczki i spodnice kobiet, schylających się ku ziemi i z pięknym gestem odkładających na uboczu garście zżętego zboża.
— Jaki to inny naród... — myślał Rozłucki. — Szary jakiś naród... Twarze mężczyzn golone, ludzie szczupli.
Było mu bardzo miło patrzeć tak w tę przestrzeń, zaciągniętą zbożami, w tę niską, szarą, piasczystą ziemię, zalaną słońcem i zasypaną rosą. Oto tam kędyś daleko mgiełka śniada jeszcze się ciągnęła z nad wód.
Stado cyranek pomknęło w dal...
Polsza... — myślał oficer.
Gniewne, surowe uczucie wzniosło się z tego wyrazu, lecz wnet upadło w zadumanie. Po raz pierwszy był oto na swobodzie. Ukończywszy z najwyższem odznaczeniem Michajłowską szkołę, jechał do wyznaczonej mu bateryi, konsystującej w mieście dalekiem, o co wystarał się dziad i opiekun, generał w dymisyi, mieszkający na wsi. Miesiąc poegzaminacyjny spędził u krewnych, synów drugiego stryja, również generała, — którzy byli już szlachtą osiadłą w gubernii penzeńskiej. Nareszcie zdjęto zeń wszelką opiekę po tylu latach korpusu kadetów i szkoły artyleryjskiej, gdzie był numerem, jednostką w wiekuistym szeregu. Nie czuł na sobie w tej chwili badawczego oka zwierzchników, ani egza-