Strona:Stefan Żeromski - Uroda życia tom 1.djvu/43

Ta strona została uwierzytelniona.
33

stkach i spodnicach tak barwnych, że aż oczy bolały. Całe ich kolorowe rojowisko z gwarem krążyło pod murowanemi furtami kościelnego cmentarza. Tamże stały bryczki, powozy i wolanty szlachty z sąsiedztwa. Pierre, który taki widok miał przed oczyma po raz pierwszy w życiu, nie mógł ich nim napaść. Ale też i on ściągał na siebie oczy wszystkich ludzi. Ponieważ prastary, ciasny kościołek zapchany był już tak szczelnie, że palca by tam nie wcisnął, więc całe opłakańskie towarzystwo zostało na cmentarzu pod lipami. Zresztą Piotr był prawosławny i wprost nie śmiał tłoczyć się do wnętrza, choć radby był zobaczyć, jak też to tam jest w samym środku u tych „sowraszczonnych w łatinstwo“.
Na dworze było bardzo pięknie. Kolosalne lipy, pijące od stuleci sok z prochu praszczurów tych, co się w ich cieniu teraz modlili, użyczały dalekiego i szczodrego cienia. Roje ptasząt świergotały w gęstwinie koron — z głębi kościoła brzmiał ton organów, a czasem samotny głos „kanonika“, wygłaszającego odwieczny tekst łaciński. W pewnej chwili wielki tłum ludu wysypał się z kościoła na cmentarz i wolno sunął ławą. Za zwartą gromadą wysokich, długosukmaniastych chłopów szły dziewczątka w bieli z wianuszkami ordynarnych nagietek we włosach, sypiąc kwiaty. Za nimi pod baldachimem proboszcz w złocistej kapie, podtrzymywany przez dwu conajgrubszych dziedziców z okolicy. Za baldachimem pchał się natłok „narodu“, śpiewając co pary w grzesznych cielskach.