Strona:Stefan Żeromski - Uroda życia tom 1.djvu/46

Ta strona została uwierzytelniona.
36

nucił zcicha melodyę, zachwycony i nią i słowami. Pierre nie rozumiał słów, ale melodya wniosła te słowa do jego uszu. Melodya była czarująca, jak zapach mokrej gałęzi bzu, z którym na całe nieraz życie zrośnie się jakieś wspomnienie...
Ten język wydał mu się po raz pierwszy dość melodyjnym w swej szorstkości. Niezrozumiałe słowa nabrały koloru i połysku. Gdy przebrzmiała pieśń, oficer poprosił o wytłomaczenie treści piosenki. Kama z uśmiechem poprawiła fałdy swej sukni — i rzekła:
— Kiedy te słowa właściwie nic nie znaczą. Jak to w pieśniach... To jest taka sobie polska śpiewanka, może o wielkiej biedzie-niedoli, a może o wielkiej chwale-wielkości. Ani w tem ładu, ani składu...
— Ale przecie... — prosił Piotr.
— Nie pojmiesz, kuzynku, — wmięszał się Wiktor, — bo to jest w samej rzeczy bez logicznego sensu, jak tutaj wszystko. Tak się to śpiewa, jakbyś lustro wszystkiego postawił sobie przed oczyma. Skoro się wpatrzysz, to może zobaczysz w tem lustrze wszystko, co ci potrzeba.
— Ty tam napewno widzisz wszystko, czego ci potrzeba, — zgrzytnął generał, który z Wiktorem stałe toczył batalie.
— A ja tam w samej rzeczy widzę... — roześmiał się tamten, wyszczerzając zdrowe zęby.
Kama po namyśle zbliżyła się do Piotra, mówiąc:
— Czy nie chciałbyś, kuzynie, pojechać teraz