Strona:Stefan Żeromski - Uroda życia tom 1.djvu/54

Ta strona została uwierzytelniona.
44

rzał na stryja Michała i poczuł doń głęboką sympatyę. Chciałby mu to był jakoś wyrazić, jakoś tego dowieść, ale wstydził się podobnego afektu. Więc się tylko nastawił chmurnie i patrzał w dal. Leniwie wracali ku domowi. Wieczór się zbliżał. Lekka mgła występowała nad staw i przyległe doń zarośla. Kama i Wiktor wyszli na spotkanie „kuzyna“.
— Stodołę mi kiedy spalisz tą twoją latarnią... — mruknął do syna stryj Michał.
— Wody tu Pan Jezus nie poskąpił, to się ogieniaszek zaleje w nagłym razie. Potem można będzie wziąć pełną asekuracyę — i „partya“!
— Tak, tobie zawsze w głowie frazesy.
— Jako że się na adwokata „obuczam“. A stodoła teraz pusta, jak frazes, — przednowek w niej widać nieuświadomionem okiem. Ani cebulki, ani w co wkrajać! Doskonale się w niej naukowe pewniki rozlegają. Już też papuś dobrodziej jesteś bogacz cwany — no!
— Kuzynko Kamo, — mówił Piotr, — muszę już jechać. Nie wytłomaczyłaś mi tej piosenki, coś ją śpiewała...
— A nie. I nie wytłomaczę.
— Tłomacz sobie sam... — mruknął Wiktor, skręcając w palcach grubego papierosa.
Piotr był trochę dotknięty tem, co mu ci obydwoje mówili. Trochę zresztą był zaniepokojony w sobie, jakiś jakby skompromitowany. Ci troje byli tacy spokojni, pewni każdego swego kroku na tym skrawku nieurodzaju, wyrw i dziur. I Piotr