szym parkanem, oddzielającym teren wojskowoartyleryjski od cywilnego przedmieścia, istniał pewien, zgoła odosobniony dziedzińczyk i długa w nim chałupa, — ohydna z wierzchu i nie powabna z żadnej strony, — a w niej mieściła się pewna instytucya miejska, której byt finansowy oparty był na skutkach, wynikających z bezżenności żołnierzy, a poniekąd i na sile młodocianych afektów duchowej czeladki pana Kozdroja. Czerwona firanka, wisząca w oknie powołanej instytucyi, ożywiała monotonię nawozów i śmietników, odrapanych murów i zgniłych parkanów w tej dzielnicy miasta. Wszystko to niezmiernie Rozłuckiego bawiło. Zaczął podpatrywać to bujne życie młodzieży gimnazyalnej. Niektórzy z dryblasów pana Kozdroja byli już w wieku „popisowym“, a co było najzabawniejsze, że obok takich wyrostków pod wąsem podlegali umoralnieniu i naprawie obyczajów chłopcy nieletni. Wszyscy ci pensyonarze bez różnicy wieku toczyli zażarty, nieprzebierający w środkach, nieustający nigdy bój z pedagogiem Kozdrojem. Ponieważ trzymano ich na tej stancyi niemal pod kluczem, pozwalano wychodzić jedynie na podwórze „za potrzebą“, nie wypuszczając owo zgoła za bramę domu, na miasto, — który to środek stanowił jedną z podwalin umiejętnie obmyślonej i celowo stosowanej pedagogiki, — a traktowano, jak więźniów, więc i ów bój miał charakter więzienny, grubijański i ponury. Strawę dawano nieosobliwą. Pewnego popołudnia Piotr spostrzegł przybity bretnalem w bramie domu na ścianie ze-
Strona:Stefan Żeromski - Uroda życia tom 1.djvu/74
Ta strona została uwierzytelniona.
64