— Odjeżdża pan syt tryumfu, bogaty w słodycz zwycięstwa serca mocnego nad słabem, zimnego nad gorejącem, czy nie?
— Poprostu odjeżdżam, jak pan widzi.
— To nie jest odpowiedź.
— Panie, wracam taksamo głodny, jakem przyjechał.
— Nie rozumiem.
— Nie pragnąłem być zrozumianym.
— Daruje pan, ale nie chodziło mi w tych niedyskretnych, wyznaję, indagacyach o pana, o pańską indywidualność.
— A wszakże dopytywał się pan o to właśnie.
— Tak jest...
— Więc o kogóż chodziło?
— O pannę Małgorzatę Ościeniównę.
— Pan hrabia, jak spostrzegam, opiekuje się żarliwie i ze znawstwem losem uczuć tej pięknej osoby.
— Tak, panie.
— Czy to ze względów towarzyskich, czy politycznych może?
— W pańskich ironicznych zapytaniach przewija się włókienko prawdy. Nie chciałbym, ażeby ta osoba ulegała podszeptom takiego narwańca, jak ten Wolski, ani urokowi takiego szermierza wybuchowości uczuć, jak szanowny pan.
— To rozumiem. Ale dla czegóż pan hrabia tak mocno się tem interesuje?
— Taki kierunek przybrały moje fantazye.
— Jesteśmy sami, jesteśmy mężczyznami...
Strona:Stefan Żeromski - Uroda życia tom 2.djvu/100
Ta strona została uwierzytelniona.
94