— Milcz pan!
— Coś pan powiedział?
— Proszę kazać stanąć! Wysiadam!
Nastawa siedział bez ruchu. Namyślał się. Po chwili gwałtownie zastukał w przednią szybę. Lokaj nachylił się i wówczas hrabia krzyknął mu rozkaz:
— W konie!
Kareta pomknęła, jakby niesiona przez wicher. Ruch jej stał się zupełnie inny: schylała się w swym chyżym locie na prawo i na lewo. Słychać było stukot kopyt czterech koni po twardej szosie. Latarnie zgasły.
— Sądzisz pan, że ponieważ na pańskim wózku jadę, to pańską będę piosenkę śpiewał. Każ pan stanąć! — mruknął Rozłucki.
— Sądzę, że mogę z panem zrobić, co zechcę.
— To się panu tylko tak wydaje.
— Rycerzu!
— Przekonasz się pan zaraz, że z rycerzem spotkałeś się oko w oko, kupcze honoru!
— Mogę pana zaraz tam odwieźć, skąd już nie wyjrzysz na świat boży.
— Każ pan tam jechać!
— Nie, nie każę. Puszczę pana wolno. Ale wiedz, mój romantyczny artylerzysto, żeś zaczepił Nastawę. Kto mnie zaczepi, musi zginąć, jak mdły motyl w powrozach potężnego pająka.
— Otóż ja pana, mój potężny pająku, nie tylko zaczepiam, ale wyzywam! Nie jestem motylem!
Strona:Stefan Żeromski - Uroda życia tom 2.djvu/104
Ta strona została uwierzytelniona.
98