— Jeżeli to prawda, to ją poprowadzę za sobą tam, gdzie zechcą, choćby na szafot...
— Na szafot... — śmiał się Nastawa.
— W każdym razie nie dam jej panu.
— Przecie jej pan nie kochasz!
— Nie.
— Więc za cóż się na mnie mścisz?
— Ja wiem, za co się mszczę i to nie na panu.
— Nigdy jeszcze nikogo w mem życiu nie prosiłem w taki sposób. Pana proszę. Błagam pana! Daj mi jej duszę! Daj mi jej duszę! Możesz to pan uczynić bez żalu, bez straty, bez jednej chwili smutku... Będę pańskim sługą przez całe życie, będę zawsze na pańskie rozkazy! Upadam panu teraz do nóg...
Rozłucki wtulił się w kąt karety. W tym głosie, który z drugiego jej kąta dochodził, usłyszał krzyk swój własny, jakby swoje własne wycie w nocy, gdy Tatjana była z Roszowem. Chciał jeszcze coś takiego znaleźć, jakiś argument równie napuszony i deklamatorski, jak wszystkie poprzednie, jakiś wyraz równie nieprawdziwy i głupio hardy, jak poprzednie wyrazy, wydobyć ze siebie coś najgorszego i najbardziej mściwego, niby miecz z pochwy, i ciąć w tamtę męczarnię, żeby się jeszcze wyżej wyprężyła i jeszcze bardziej drgała. Lecz hrabia Nastawa zamilkł. Zdawało się, że go tam już wcale niema. Piotr czuł odrazę zarazem do niego i do siebie. Szczególniej do siebie. Przypomniał sobie, że nie ma, kogoby kochać na ziemi. Hrabia Nastawa z jego męczarnią zdał mu się być
Strona:Stefan Żeromski - Uroda życia tom 2.djvu/106
Ta strona została uwierzytelniona.
100