Strona:Stefan Żeromski - Uroda życia tom 2.djvu/142

Ta strona została uwierzytelniona.
136

pusta w owej chwili, — Piotr Rozłucki otworzył drzwi, kazał Biereżkowowi wejść do wnętrza i zamknął za nim drzwi na klucz. Ten klucz schował do kieszeni.
Wrócił do siebie. Policzył pieniądze, leżące na stole. Było tego pięćset sześćdziesiąt rubli. Ordynans zapalił w piecu sosnowem drzewem. Wesoły ogień oświetlił ciemną izbę. Śliczne iskry z trzaskiem padały wokoło. Piotr zasiadł w krześle przed ogniem i grzał się w radosnem świetle. Gdy się spaliły pierwsze polana, żołnierz przyniósł nowych naręcze, lecz oficer nie kazał już dokładać. Polecił swemu „dieńszczykowi“ iść spać, — co ten niezwłocznie i skwapliwie wykonał. Wkrótce zza sąsiedniej przegrody rozległo się jego chrapanie, podobne do rżenia ogiera.
Codzienna cisza nocna zaległa wnętrze fortu. Ostry śnieg sypał się po szybach z cichem zgrzytaniem. Wiatr jęczał i zdawał się czaić za węgłami domku. Mijały kwadranse i godziny... Nierychło Piotr wydobył zegarek i przy świetle tlejących węgli spojrzał na godzinę. Zdziwił się, że było już znacznie po dziesiątej. Przeciągnął się i powstał z miejsca. Schował do kieszeni nabity, wielostrzałowy rewolwer i cicho wyszedł z mieszkania. Udał się do żołnierskich kazematów i, idąc obok zaryglowanych na głucho drzwi, słuchał chrapania. Fort był, jak wymarły. Nikogo. Wiatr ponadymał w dziedzińcu białych sąsieków śniegowych. Niebo było ciemne, noc burzliwa. Rozłucki zbliżył się do bramy, prowadzącej do więziennej połowy fortu —