Strona:Stefan Żeromski - Uroda życia tom 2.djvu/153

Ta strona została uwierzytelniona.
147

bami, jak woda w źródle. W korytarzu, w kierunku fortu słychać wciąż było głuchy jęk ziemi, miotanej w dal. Powietrze stało się tak dalece zepsute, że światło latarni w niem przygasało.
Rozłucki sam uczuł w całem ciele gorąco, bicie gwałtowne pulsów i niesłychany a wciąż wzmagający się ból głowy. W uszach poczęły bić jakby dzwonki elektryczne i rozlegał się huk, jakby odgłos pędzącego pociągu. Głowa chodziła kołem. Zdawało się, że ludzie, których w słabem półświetle widział, oddalają się. Coraz niewyraźniej słyszał odgłos ich roboty. Ziemia odrywana z calizny i miotana po chodniku padała coraz ciszej i jakby gdzieś za grubą ścianą, w próżnię. Wreszcie poczuł mgłości, skłonność do wymiotów. Czuł, że chwieje się na nogach.
— Prędzej! — krzyknął, wznosząc wyżej latarnię.
Własny głos posłyszał ze zdumieniem spadający z wielkiej wysokości jakby w górską szczelinę.
— Czy jeszcze daleko? — jęknął jakiś głos przed nim, czy za nim.
— Prędzej — krzyknął z całej mocy.
— Czy jeszcze daleko? — pytał tensam głos.
— Kto mówi?
— To ja, kopacz.
— Do roboty!
— Całe sobacze życie robię! Zawsze ino ktoś nademną stoi i, jak na psa, woła na mnie: „do roboty“! „prędzej“!
— Za rydel!