Strona:Stefan Żeromski - Uroda życia tom 2.djvu/164

Ta strona została uwierzytelniona.
158

Co mię obroni w pompatycznem przemówieniu, to czuję, jakby mię ziemią przysypał.
— A któż w sądzie zasiada?
— Starcy, zasłużeńcy, mężowie nauki, sławy, cnoty, niemal święci.
— A czy też ja nie mógłbym przypadkiem stanąć także, jako świadek?
— Świadek, — a czego?
Podniósł na przyjaciela oczy smutne, pełne żalu i miłości.
— No, choćby też tamtej nocy.
— Cóż to ma jedno z drugiem? Takich nocy miałem niemało, ale przecie nie o to tam chodzi, tylko o pieniądze. Chcą ze mnie zrobić złodzieja, bo tak będzie najłatwiej mię ubić, chcą ze mnie zrobić złodzieja, bo to potrzebne do tezy, że taki, jak ja, odszczepieniec, musi, a nawet powinien być złodziejem. Po to zostaje się odszczepieńcem, żeby być złodziejem. Więc udowodnią. Cóż pan możesz pomóc w walce z Nastawą? To człowiek potężny.
— A ja właśnie przeciwko niemu radbym świadczyć. Z nim się zewrzeć.
— Nie, to na nic! Niema punktu, do którego mógłbyś być powołany.
— Mogę być przecie powołany do punktu stwierdzenia prawdy...
— Prawdy... — uśmiechnął się Wolski z niewymowną goryczą i zaiste krwawą ironią. Szli ciemnemi uliczkami. Deszcz mżył i lepkie błoto krakowskie pryskało im spod nóg. Mijali ciasne sienie starych domów, mroczne zaułki, źle oświetlone aleje.