Strona:Stefan Żeromski - Uroda życia tom 2.djvu/182

Ta strona została uwierzytelniona.
176

Piotr został na swem miejscu. Chciało mu się spać. To też przekręcił się na bok i natychmiast usnął krótkiem zamroczeniem, które czasem nawiedza człowieka, jak najgłębsza tajemnica bytu. Ukazał mu się dziwny jakiś widok, związany z tem, co myślał niedawno, rzeczywisty, jak sceny dopiero co zaobserwowane, a przecie tajemniczy i niepojęty. Obudził go dreszcz nagły, jakby potrząśnięcie za ramię ręką szatana. Siadł na ławie. Szarzało. Przez zakratowane okna wsączał się do sali zimowy świt. Och, jakiż nieopisany smutek był w tych pustych, ohydnych izbach, — i w tym żałosnym poranku!
Piotr znowu zatrząsł się z zimna. Wstał też zaraz i wyszedł. Trafił w korytarz długi i mroczny. Z niego na schody. Nie spotkał tam nikogo. Drzwi były poroztwierane. Pobłądził w tych długich i przemierzłych sieniach i znalazł się u wejścia do kościoła. Małe drzwiczki, wpuszczone w mur nadzwyczajnej grubości, prowadziły na chór kościelny. Przedsionek wyłożony był kamiennemi płytami. Było tam pusto i zimno. Krok rozlegał się głośnem echem. Piotr chciał zawrócić, lecz w szarzyźnie półmroku spostrzegł coś czarnego na ziemi. Schylił się i spostrzegł człowieka rozciągniętego. Wpatrzył się weń i poznał: Wolski leżał krzyżem u tych drzwi, prowadzących na chór. Głuchy jęk padał z jego ust w płyty kamienne. Wielkie ciało raz wraz wzdrygnął kurcz boleści — i znowu była cisza, zalegająca te miejsca.
Rozłucki czekał długo, aż się nieszczęśliwy wy-