Strona:Stefan Żeromski - Uroda życia tom 2.djvu/191

Ta strona została uwierzytelniona.
185

temu, idąc za rozkazem człowieczej natury. W rozkazie tym była radość czynna, jakgdyby radość Wilhelma Zdobywcy, gdy wiatry niosły wzdęte jego żagle ku białym Anglii skałom. Było w tem wyzwanie morza i powietrza, wiatru i ciszy, nocy i światła wiecznego. Lecz było także bolesne wzdychanie i walka ze sobą samym. Zdawały się śmiać nieprzerwanem weselem, którego nigdy nie pokona śmiertelny człowiek, zimne fale. Nie znały boleści i nie znały wspomnienia...
Wspominał. Liczył, ile to już upłynęło lat, odkąd porzucił europejski ląd. Narachował ich kilkanaście, które mu włosy przyprószyły siwizną i twarz ciemną barwą powlekły. Przebierał w myśli prace swe po fabrykach automobilów w Ameryce północnej, długie wędrówki za chlebem od Kanady do Parany, trudy na rolach dzikich, karczowanie lasów, osadnictwo, nauczycielstwo w wędrownej szkole, wysiłki idejowe na dziewiczej glebie chłopskiego dorobkiewiczostwa rodaków, budowanie szkół, prześladowania od tłumu, — krachy pieniężne i idejowe, — ponowne wysiłki zdobycia grosza i wpływu, — a wreszcie wieczną, wszędzie towarzyszącą manię wynalazczą w zakresie lotnictwa. Wszystko to było, jak sen, jak sen...
Dawał się odczuć dosyt tego szarpania się w pracach różnorakich, iście amerykańskich. Zostawała tęsknota do jednego jeszcze czynu: — lecieć w tamte strony...
Jak sen tłoczyły się widziadła olbrzymich miast, portów, mórz, puszcz, łańcuchów górskich, jezior,