Strona:Stefan Żeromski - Uroda życia tom 2.djvu/193

Ta strona została uwierzytelniona.
187

zorza ponad różą słoneczną, rozkwitającą za widnokręgiem odmętów.
Raz wraz wychodzili na pokład pasażerowie, mężczyźni i kobiety, — jedni dobrze wyspani i zdrowi, inni ze śladami podróżniczej choroby i bezsenności na bladych twarzach. Oparci o balustradę, przypatrywali się nieopisanemu widokowi świtania. Wolski z gołą głową mruczał coś do siebie, lub monotonnie pośpiewywał, na nikogo nie zwracając uwagi, choć tłum otaczał go i posuwał z miejsca na miejsce. Skończywszy swoje, zwrócił się do Piotra, głośno coś mówiąc po polsku. Jeden z pasażerów, usłyszawszy polskie przemówienie, spojrzał na dwu przyjaciół z przyjaznym uśmiechem. Był to szczupły, siwiejący już człowiek w skromnem ubraniu. Twarz miał wygoloną, a minę i powierzchowność przeciętnego anglika. Niebieskie jego oczy, przezroczyste i o dziecięcym wyrazie uśmiechały się wciąż ze szczerą radością. Podszedł do Wolskiego nieśmiało. Ukłonił się i zapytał:
— Panowie polacy?
— Tak jest, jesteśmy polacy... — odpowiedział Wolski.
— Miło mi spotkać... Czy można przyłączyć się do rozmowy?
— Prosimy.
— Nazwisko moje — Gustaw Bezmian.
— Pan jedzie z Ameryki do Europy?
— Teraz to ja z Ameryki. Lecz naprawdę, to z daleka.