Strona:Stefan Żeromski - Uroda życia tom 2.djvu/195

Ta strona została uwierzytelniona.
189

— A panowie — z Ameryki?
— My — tak. Moje nazwisko — Wolski. A to przyjaciel — Rozłucki.
— Przyjemnie poznać się... Strasznie dawno ja już polaka nie widział, mowy nie słyszał. Uciecha!
— W Ameryce polaków nie brak.
— To wiem, ale ja tam tylko przejazdem, do starej ziemi wzdycham.
— Toż i my jedziemy powąchać dymu polskiego.
— Dobrze, jeśli gdzie komu dym nad domem. A u mnie domu — gdzie szukać?... — westchnął Bezmian.
— Cóżeś pan na Sachalinie robił, jeśli zapytać wolno? — wmięszał się do dyskursu Rozłucki.
— Co na Sachalinie do roboty, panowie rodacy, — katorga — dak i tylko.
— Katorga?
— Katorga — dak i tylko... — powtórzył, mierząc obudwu smutnemi oczyma, jakby badał, co też za wrażenie wywrze podobna wiadomość.
— A z jakiego powodu wypadło panu wdać się w taką nieprzyjemność, można zapytać? — indagował Wolski.
— Czemu nie? Zapytać można. Polityk ja z dawnych, „błazeńskich“ lat. Najprzód na śmierć sądzili, — później na Sachalin „pomiłowali“. Wczoraj, zdaje się, było, student w górniczym instytucie, a ot i włosy siwe. Młokos wyjechał, a nic innego, tylko stara klacz wraca...