Strona:Stefan Żeromski - Uroda życia tom 2.djvu/217

Ta strona została uwierzytelniona.
211

wcześnie podłysiałej łepetynie i po wesołej buzi-facyatce. Miał chęć chwycić go za szykownie przygładzone kudełki i z rozmachem wywinąć całą figurą w powietrzu. Bardziej łysa i posiwiała część słuchaczów, liczniejszemi niż śpiewak obarczona laty paryskich doświadczeń, oddawszy talentowi wstępującego w życie należny dank i westchnienie zazdrości, szukała jednakże pewnego zabezpieczenia od nadmiaru wrażeń artystycznych w sąsiednich salonach i gabinetach, gdzie służba roznosiła napoje i przekąski. Piotr Rozłucki poczuł się do solidarności z odłamem tej generacyi starszej i przeszedł do jednego z mniejszych pokojów. Znalazł tam kogoś z francuzów świeżo poznanych i przysiadł z nim na małej kanapce dla rozmowy. Na ścianach tego zacisza były rozwieszone zbroje. Dawne czekany, obuszki, buzdygany, szable o rękojeściach, dziko iskrzących się od jaszczuru, dziryty i włócznie. Były to zbroje nie od tandeciarza kupione, lecz zapewne dziedzicznie przechodzące z ojca na syna, rodowe i pamiątkowe. W żyłach Piotra przewinęło się wzburzenie żołnierskie. Patrzał z uśmiechem najszczerszej życzliwości na ten stary oręż polaków, — niemą, próżniaczą, lokajską ozdobę, — bezmyślny ornament salonu. Coś o tem mówił, aby tylko mówić, do francuza, który się z nim zabawiał rozmową, lecz nie został zrozumiany. Zamilkł tedy o tym temacie, lecz o nim tem uparciej rozmyślał.
Do zacisznego saloniku wszedł hrabia Nastawa. Było rzeczą oczywistą, że Rozłuckiego właśnie