szuka. Zręcznie rozłączył go z interlokutorem, ujął pod ramię i pociągnął dokądś z pokoju do pokoju po miękich dywanach.
Już zwolna pustoszały salony. Tu i owdzie widać było grupę zżytą pomiędzy sobą, rozmawiającą z ożywieniem i wśród śmiechu. W salonie głównym ktoś jeszcze czemś się popisywał i jeszcze stamtąd słychać było oklaski.
Hrabia nachylił się do Piotra i szepnął:
— Pragnę szanownemu panu przedstawić moich synów.
— Ach, proszę o to! Państwo mają kilku synów?
— Dwu. Starszy — Włodzimierz — ma lat piętnaście, młodszy — Józef — trzynaście.
Weszli do pokoju wysłanego dywanem, z kanapami miękiemi i szerokiemi, jak łóżka. W kominku palił się gazowy piecyk, wielobarwnemi płomykami szerząc radosne i miłe ciepło. Obrazy, czupiradła najbardziej nowoczesnych Van Dongen’ów i innych, dobrze świadczyły o burżuazyjnym snobizmie słowiańskim właścicieli tego zakątka. W głębi siedziała hrabina i rozmawiała z Wolskim. Nastawa znikł za najbliższą portyerą i wkrótce wrócił, prowadząc dwu zapowiedzianych chłopców, Włodzimierza i Józefa. Ładni młodzieniaszkowie z należytą rezerwą skierowali swe spojrzenia i kroki w stronę Rozłuckiego. Ojciec przyprowadził ich bliżej, mówiąc:
— Oto moi synowie.
Do nich zaś zwrócony, wygłosił uroczyście:
Strona:Stefan Żeromski - Uroda życia tom 2.djvu/218
Ta strona została uwierzytelniona.
212