kaskady, jakgdyby stopniami grubijańskiego śmiechu! Nadewszystko jednak Piotr czatował na burzliwy obraz morza, gdy w błękitnem aż do barwy granatu topielisku, potarganem przez bryły zielone, wzdęte bałwany ryły się poprzez głębinę ku górze. Piany na nich wystrzelały z zieleni, gładkie, ulane i zatoczone w tył, jak łby delfinów. Wicher rwał je w locie i miotał w tył, tworząc z nich bujne grzywy. Pienne bałwany dymem wówczas pędziły w półokrąg skały, leciały w zawody z wichrem wokoło sterczących wieżyc. Widziało się, że to setnie koni szatana cwałują niewidną głębiną. Po wtóre zrywał wiatr białe bryzgi z zielonego zamętu, przerzucał je w dal, rozpościerał i niósł na sobie, ni to śniade smugi włosów.
Tam, gdzie ląd wydłużał się w cypel piasczysty, wychodzący daleko w morze, fale uderzały z dwu stron. Było to miejsce dzikie, nie porośnięte ani jednem źdźbłem trawy. W czasie morskich nawałnic bałwany przelewały się przez grzbiet tego przylądka, niszcząc na nim wszystko, co żyje. Z obu stron tego miejsca utworzyły się dwie plaże półkoliste, gładkie i doskonale foremne. Piaski te lśniły zdala na słońcu, jak mosiądz polerowany. Gdy bujne fale wbiegały na te swoje wygładzone misy, nieopisanej piękności migotały połyskiem, strzelając światłem nie do zniesienia dla wzroku. Daleko w wody zstępowały piaski pochyłe, obnażające się z fal czasu odpływu, jak kobiece ciało z bielizny. Przypływ uderzał w te niskie lądy z najpierwszą
Strona:Stefan Żeromski - Uroda życia tom 2.djvu/231
Ta strona została uwierzytelniona.
225