Strona:Stefan Żeromski - Uroda życia tom 2.djvu/251

Ta strona została uwierzytelniona.
245

skrzydła wrośnięte w ramiona. Pęd powietrza, natarczywy chwilami, jak struga wody, tryskającej prosto w usta, podniecał wolę. Skupiona w jedno zamknęła się w obrębie koła sterowego, w dźwigni, w pedale, nawracającym według życzenia powierzchnie chyłu lub steru. Ilekroć obojętny i, pomimo wszystko, przelękły wzrok padł w dół, czy w dalekość, — ogarniał widok bezgraniczny. U morskiego brzegu nieme, biało-żółte wydłużenia zdziarów lądowych. Rude po piaskach szmaty i liszaje. Do nich lgną piany morskie, ni to ryby olbrzymie. Wzdęte bałwany zdają się nieruchomo leżeć na brzegu suchym, jakoby bezduszny, śnieżny wał. W przestworzu morza wędrowne, ostre skazy czerwonych żagli, nad łodziami, co niby uskrzydlone owady worały się i zaczepiły o równinę, — a wnet odlecą. W oddali wielobarwna ziemia. Olbrzymi las wyścieła przestwór barwą jednolitą, utkaną tam i sam ciemnością. Wśród tego lasu weselą się — pola. Biała strzała szosy leci wskróś lądu. Pióra topolowe, małe, jakby je ręka dziecięca w ziemię powtykała. Przez lasy — pola płynie zwolna ciemna smuga cienia chmury. Cień chmury płynie poprzez kępy drzew bez pniów, podobne do nasturcyi w kwietniku, — poprzez zielone niwy. Śmiesznie małe domeczki, różowe dachówki. W dachówkach małe okienka i dymniki. Czarne otwory w dziwnie niskich kominach jakichś fabryk... Przy domkach ogródki, a w nich ruchawi, mali ludkowie. Wszystko, jak zabawki dziecięce, wszystko nieregularne, śmieszne i przedziwnie brzydkie. Ta ziemia