Strona:Stefan Żeromski - Uroda życia tom 2.djvu/257

Ta strona została uwierzytelniona.
251

rzały w głębokie swe rozpadliny. Słona piana siekła go w zuchwałe, zwycięskie oczy, zalewała nozdrza i gardło. Wznosił głowę do góry, zadzierał ją ponad odmęt wciąż spadający. Widział ponad sobą zielony, wydrążony, zwinięty kłąb pienisty. Ożyło w jego oczach straszliwe morze i pokazało oblicze śmiertelnego wroga. Śmiały się zeń chichotem piennym bezlitosne fale, pędząc wokół za widowiskiem. Taczały go w sobie, ciskając jedna drugiej. Wślizgując się nań z wysoka, szerzyły zimno w kościach, mrowienie zapuszczały w palce nóg i bolesny dreszcz we włosy. Lodowata woda milionem ust ssała skórę — a wciąż pracowitem poszukiwaniem szperała, gdzie też jest serce...
Pamiętał o jednem, żeby spokojnie, równo i bez pośpiechu wyrzucać ręce. Wyrzucał ręce równo i spokojnie — raz — dwa, raz — dwa... Nie wiedział, jak długo już płynie, jak daleko odpłynął. Uczuł, że zabójczy dreszcz, jakgdyby drągiem żelaznym, uderzył go w krzyż. Zdrętwiały ręce i nieznośny mróz osiadł w piersiach. Ból przeleciał wzdłuż ciała aż do kończyn wielkich palców. Znalazły serce...
Najwyższy bałwan, — król morza — podrzucił gościa-rycerza na sobie, wykąpał go w pianach głuchoszumiących i cisnął bezwładnego ciemności, która czekała. Dzwony podniebne, które już był raz słyszał w swem życiu, zahuczały w uszach Piotrowych... Popłynęły długie, fioletowe i zielone zwoje. Niosły długo dokądś, do ciszy i snu...