Strona:Stefan Żeromski - Uroda życia tom 2.djvu/259

Ta strona została uwierzytelniona.
253

kłębiąca się od zielonych bałwanów, przytłoczyła myśli. Począł znowu walczyć w duchu z morzem ciemności, przebijać schyloną głową nieprzeliczone a wciąż następujące bałwany. Krzyk przeraźliwy wydzierał się z jego piersi, lecz nie wypadał nazewnątrz, tylko szarpał się w sercu nieszczęśliwem. Zmordowany walką wewnętrzną, oblany potem, śmiertelnie znużony uchylił znowu powiek. Patrzał. W promieniach słońca drżały niewinnie ruchome fale nieobeszłego morza. Na widnokręgu żółtawą smugą snuł się daleki ląd. Dookoła posłania stali, jak przedtem, oficerowie niemieccy. Piotr uniósł głowy z posłania i spoglądał w dalekie morze i w daleki ląd. Natychmiast podniesiono mu głowę i wsunięto pod nią skórzaną poduszkę. Jakiś człowiek przyłożył do jego warg brzeg szklanki i wlał w usta płyn doskonale krzepiący. Piotr otworzył oczy i powiódł wzrokiem po zgromadzeniu oficerów, otaczających go półkolem. Pojmował już, że jest na jakimś statku. W języku, do którego był przywykł za pobytu w Ameryce, to jest w angielskim, zapytał:
— Gdzie jestem?
Odpowiedziano w tymsamym języku:
— Na pokładzie pancernika floty niemieckiej „Königin Luiza“.
— Dla czego tu jestem?
— Dostrzegliśmy pana, lecącego w powietrzu. Widzieliśmy twój lot w dół i zatopienie aeroplanu w morzu. Pośpieszyliśmy ci na pomoc całą siłą