Strona:Stefan Żeromski - Uroda życia tom 2.djvu/33

Ta strona została uwierzytelniona.
27

sów. Twarz pana Ościenia wyrażała zdziwienie, a nawet niechęć.
— Ach, więc to szanowny pan... — mówił on chłodno i z grzeczną cierpkością w tonie.
Wskazał Piotrowi krzesło, a gdy ten usiadł, sam zajął najbliższy fotel. Oczy miał przymrużone i nieżyczliwie wpatrywał się w przybysza. Usta jego były zaopatrzone w sztuczny uśmiech, należyty i niemal modny, jak ubranie.
— Moja córka — mówił pan Oścień ozięble — była szczerze i bardzo wzruszona. Przez długi czas nie mogła się uspokoić. Mamy krewnych w tamtych okolicach. Pojechała na czas pewien. Wybrali się całą gromadką do miasta dla załatwienia sprawunków — i — trzebaż mieć szczęście! — taka przygoda!
Nie wiadomo było, czy w sensie i tonie tego zdania zawierało się podziękowanie, czy wymówka. Piotr czuł to dobrze, lecz uspokajał się stopniowo i zbierał wszystką przytomność dla swego celu. Rzekł obojętnie.
— Uważałem za konieczność wystąpienie swoje ówczesne, ale oczywiście, rozumiem, że córkę szanownego pana musiało ono przerazić. Nie mogłem za to wcześniej przeprosić, gdyż nieznane mi było nazwisko. Zresztą, inne okoliczności stanęły na przeszkodzie. Dopiero teraz w Warszawie pewien mój znajomy, adwokat Darzewski, powiadomił mię.
— Szanowny pan mówi tak dobrze po polsku — wtrącił pan Oścień.
— Jestem polakiem.