Strona:Stefan Żeromski - Uroda życia tom 2.djvu/41

Ta strona została uwierzytelniona.
35

dworu. Stamtąd wychodziły do stołu osoby stare i zasuszone. Pewien jegomość w pomiętem ubraniu bardzo nieżyczliwie patrzał na mundur Piotra i zawzięcie milczał przez cały czas obiadu. Dama, francuska, śmiesznie mówiąca po polsku, wciąż powtarzała te same banalne frazesy, akcentując wyrazy polskie najzupełniej po parysku. Wpadła w rozrzewnienie, gdy Rozłucki począł z nią mówić po francusku o Paryżu, wspominać place, ulice, gmachy i ogrody.
Ksiądz Wolski mniej uczestniczył w rozmowie, bardziej natomiast przykładał się do spożywania darów bożych. Przyjemnie było patrzeć, jak temu współbiesiadnikowi wszystko smakuje, bez względu na jakość dania i jak dziwnie szybko z jego talerza znikają porcye, sosy i przystawki. Gdy zaś znikało wszystko, aż do ostatniej kropli starannie spożyte, i pozostawał tylko czysty talerz do sucha wytarty chlebem, oczy księże miały wyraz zlekka żałosny i osmętniały. W takich momentach „proboszcz“ wzdychał:
— Ach, jakże to życie jest króciutkie! Ach, jakże bardzo króciutkie!
Po obiedzie, dość skromnym, lecz, oczywiście, „smacznym“, ów ksiądz Wolski poprowadził Piotra do pokoju gościnnego w narożnej wieży dworu. Wchodziło się tam po schodkach, przystawionych do owej wieży, pod daszkiem zlekka dziurawym. Z pokoiku, jak latarnia, widok był na stary ogród, ale — niestety! — i na obory za płotem ogrodowym.