Strona:Stefan Żeromski - Uroda życia tom 2.djvu/59

Ta strona została uwierzytelniona.
53

— To słowo znaczy: zgarniać przed swe oczy grzechy ciemnoty, wydobywać spod serca niedoli jej zbrodnię, zrodzoną w zaduchu świata, — i patrzeć na te niepodpadające wątpieniu wyniki nędzy człowieczej przez powiększające szkła własnej nędzy ducha. Kiedym w to wszystko wszedł i kiedym się zatopił po ramiona w tym nieszczęśliwym kale, poczułem się tam był do coraz większej siły, a z tej znowu siły rodziła się coraz to większa i coraz to upartsza żądza czynności przeciwko grzechowisku. Och, męczyłem ci ja się tam po nocach, czując w sobie siłę tych oto ramion, tego karku byczego, tej głowy do rozbijania murów, — a nic nie mogłem poradzić! Siedziałem w konfesyonale dzień dnia i miesiącami... A ci schodzili się i schodzili do mnie rzeszą ogromną, niosąc wyznanie o swej głupiej zbrodni. Nakazywałem, zakazywałem, nauczałem, krzepiłem, podnosiłem, jak mię poinformowały moje kanony. Ale to wszystko było tak, jakbym, na zgniłem miejscu stojąc, chciał zadeptać gnojowisko. Dźwigała się we mnie stale, uparcie i coraz zuchwałej żądza wytępienia mojej zatęchłej sadzawki, przekształcenia jej na rolę, godną Boga i ludzi. Zadałem sobie trud wyrwania moich parafian z objęć grzechu, który z ich ciemnoty wyrastał. Leżałem po nocach krzyżem w pustym kościele, pod pełgającą lampą, błagając Boga o rozum, co mam czynić, o łaskę męczeństwa na wzór Zbawiciela, bylebym świętego czynu dokonał. Rozpętałem się był w pracy, wyładowałem ze siebie wszystką końską siłę. Chodziłem od chaty do