Strona:Stefan Żeromski - Uroda życia tom 2.djvu/66

Ta strona została uwierzytelniona.
60

i przestrony surducik, tudzież czapka z daszkiem tak zatłuszczona i wielka, że strojny oficer wypowiedział posłuszeństwo i nie chciał tej niemożliwości wdziać na głowę. Oświadczył, iż woli iść z gołą czupryną, niż w czemś podobnie strupieszałem. Ale ksiądz nie chciał wejść w żadne kompromisy i nie pozwolił na opór. Majtki zostały od dołu porządnie zawinięte, kaszkiet podwatowany od wewnątrz starą gazetą, katanka zapięta na istniejący jeszcze guzik. Wówczas i ksiądz wdział jakowyś krótszy surdut, — rozchylił chrusty, rosnące za oknem, i potężnym krokiem wylazł na dwór. Piotr poszedł za jego przykładem. Szli po drapiących malinach i agrestach aż do alei w ogrodzie. Cicho, bez szelestu zstąpili tą aleją na dół, aż do furtki. Stanąwszy przy niej, Wolski długo nasłuchiwał i, przechylony w pole, patrzał w ciemność. Wreszcie wydobył klucz i nadzwyczajnie powoli, żeby zgrzytu nie wywołać, przekręcił go w zamku. Ujął Piotra za ramię i wyprowadził z ogrodu, — poczem furtkę znowu z wielką ostrożnością zamknął. Było zupełnie ciemno. Cicha letnia noc, ciepła i bezgwiezdna, niby ciężka, nieprzejrzana zasłona zdawała się wisieć przed oczyma. W dali szczekały psy i rechotały żaby, lecz Wolski odwrócił się od tych głosów i cichym, a wytężonym krokiem poszedł w przeciwległym kierunku, nieco pod górę. Wkrótce zmienił drogę i, ująwszy Piotra pod rękę, prowadził wprost przez zagony. Po pewnym czasie stopy Piotra wyczuły miękość drogi. Był to szlak piasczysty, — droga polska, a jeszcze ściślej powie-