Strona:Stefan Żeromski - Uroda życia tom 2.djvu/67

Ta strona została uwierzytelniona.
61

dziawszy — podlaska, — równa, gładka, lotnym pokryta pyłem. Dziwnie miło szło się w tę drogę, w ciszy nocy niezmiernej i głębokiej. Coraz dalej, coraz niewyraźniej słychać było naszczekiwanie psów. Wreszcie cisza nastała bezwzględna. Gdy oczy przyzwyczaiły się do mroku i wżarły weń, Piotr spostrzegał ledwie-ledwie szarzejący pas drożyny, oraz na prawo i na lewo białawe uwrocia ściernisk. W pewnej chwili szepnął do swego przewodnika:
— Dokąd też to my tak zdążamy, dobrodzieju?
— Cicho-no bądź, dobrodzieju!
— Czemu?
— Bo teraz rozmawiać nie pora.
— A dla czegóż to w tych pustych polach rozmawiać nie wolno?
— No, nie wolno!
— Czemu nie wolno?
— A żeby zły nie usłyszał.
Przycisnął mocniej ramię socyusza i pociągnął go w dalszą drogę. Gdy już minęli bardzo znaczną jej przestrzeń, Wolski rzekł szeptem Piotrowi do ucha:
— Księżyc dziś późno wschodzi. Musimy być w lesie przed księżycem...
— A cóż nam księżyc? Czy to my konie kraść będziemy, czy cudzą rzepę po nocy kopać?
— Jeszcze go nie widać. Zdążymy!
Piotr rozejrzał się wokoło. Ciemność była zupełna, lecz nawykłe oczy wgłębiały się w nią na kilka kroków. Teraz i niebo nie było już jed-