Strona:Stefan Żeromski - Uroda życia tom 2.djvu/74

Ta strona została uwierzytelniona.
68

chodzi. Nasłuchiwano i wytężono wzrok. W ciszy daleko — daleko dał się słyszeć miarowy tętent. Zbliżał się. Ludzie jak stanęli, tak pozostali w miejscu, niby kamienne figury. Znagła w głuchej ciszy zadudniał pod kopytami most na rzece. Ozwała się jakgdyby salwa kopyt podkutych, bijąca na gwałt w deski, nad próżnią rozpostarte. Po długotrwałości dudnienia poznano siłę kozackiego podjazdu.
Most zamilkł na podobieństwo dobrego sługi, co ostrzegł o nieprzyjacielu. Oddział wojskowy przepadł, jakgdyby pochłonięty przez morze ciemności. Wyczekiwano długo, nasłuchując, w którą też pognał stronę. Lecz nocne milczenie nic już więcej nie wyjawiło. Grupa, otaczająca Wolskiego i Piotra, poruszyła się ostrożnie naprzód i dotarła do mostu. Jeden z ludzi, bosy, wszedł na ów most cicho, jak upiór, minął go i obejrzał przestrzeń najbliższą. Później wrócił się i ruszył po tropach wojska gościńcem aż do zapowiedzianych dróg rozstajnych. Gdy się stamtąd cofnął i oświadczył, że przeszli i pognali precz, a miejsce jest wolne i bezpieczne, orszak ruszył dalej. Na skrzyżowaniu dróg, pożegnawszy się chrześciańskiem pozdrowieniem, rozstali się wszyscy. Piotr został znowu sam na sam z Wolskim. Pomykali teraz wąską, piasczystą drogą wśród rozległego obszaru. Daleko, nad lasami poczęła się szerzyć rdzawa łuna.
— Księżyc wschodzi! Chodźmy co tchu... — mówił Wolski.
Spieszyli tedy, od czasu do czasu nasłuchując. Ile razy stanęli na miejscu, spostrzegali, że światła