Ta pieśń jodlera mocna, swobodna i odważna miała w sobie coś z dźwięków siklawy, spadającej w zlodowaciałe kłęby śniegu, miała coś z dalekiego echa i z przeraźliwych krzyków orła, które się rozlegają między skałami. Skargi żołnierskie ucichły. Chłop przestał rąbać, odwrócił się, wsparł znużone ręce na toporzysku, rozprostował swe wielkie ramiona i znowu zaśpiewał:
Mir wei freyi Schwycer sy!
Rüst üs d's Land zum Schutz a d'Grenze
Luc wi d'Auge all'ne glänze
Mir wei freyi Schwyeer sy!
Po chwili śpiewał znowu:
Üse Mutz isch gärn der by
Stellet ne a d'Spitzi füre
Sapperment er stieret düre...
Üse Mutz isch gärn der by.
Skończywszy piosenkę, wyrzucił z piersi przeraźliwy krzyk, podobny do piania koguta i znowu wściekle rąbać zaczął. Jeszcze kilkadziesiąt stopni — i przed oczyma pierwszego szeregu kolumny ukazało się pole śnieżne, bardzo pochyłe, ale już nie strome. Komin się urwał. Oficerowie zakazali krzyków, to też wojsko w milczeniu oddawało się radości. Żołnierze wychodzili na lodowce, ociekając wodą, unurzani w błocie, spoceni i ogorzali od wiatru. Gudina ledwo można było poznać. Jego frak był poszarpany, kapelusz zgnieciony, jak stary pantofel, ręce pokrwawione, piękne włosy, jak wygrabek siana. Gdy wszyscy dostali się na pochyłość, próbowano sformować bataliony, aby iść pod szczyt Thierälplistock, ale trudno było utrzymać porządek. Naokół roztaczał się widok tak dziwny, że najenergiczniejszym oficerom