nim swe zgrabiałe ręce... Od czasu do czasu zrywał się kurczowo ściskał pięście i walił niemi w noc z taką wściekłością, jakby z niej chciał uderzeniami świt wykrzesać. Niekiedy wydawało mu się w gorączkowem marzeniu, że widać już brzask nad górami. Gdy złudzenie pierzchało i gdy znowu czuł na sobie nieskończoność ucisku tych mroków, — chwytał za rękojeść szpady, ażeby ją wyrwać, zbudzić wojsko, skoczyć do ataku i wreszcie poczuć na ciele upragniony żar ognia. Czasami wydawało mu się, że słyszy stąpanie tłumu wrogów i słuchał wtedy z bijącem sercem...
Kolumna francuska drzemała. Żołnierze budzili się z zimna, ale zapadali w sen ze znużenia. Drzemali tam skupieni, jak stado ptaków, które przypadło na tej wyżynie żeby odpocząć, nim świt nastąpi. Le Gras nie mógł usnąć. Siedział zgarbiony, dźwigając na plecach kadłub rozrosłego Prowansalczyka, śpiącego mocno, i mając nogi uwięzione pod jakiemś innem ciałem. Noc była ciemna. W niezbadanej przestrzeni, doły, objęte za dnia jednem niedbałem spojrzeniem, wydawały się jeszcze głębszymi, lodowiec, mający dziesięć kilometrów długości majaczył w mózgu, jak morze twarde i martwe. Podmuchy nocne przynosiły szmery i łkania Rodanu. Bliżej w niejakich odstępach czasu słychać było, jak krople nieustannie spadają w głąb lodowca. Ten dźwięk, z niewysłowioną melancholią rachujący czas wśród głębokiego milczenia pustyni, w pewnych minutach zacichał, stłumiony przez szmery niespokojne a wyjątkowe. Słychać było, mimo chrapania żołnierzy i odgłosu kroków Gudina niby podziemny, uduszony trzask, głuchy szczęk, jakby niezmiernie daleko ktoś bił kiedyniekiedy
Strona:Stefan Żeromski - Wczoraj i dziś. Serya druga.djvu/71
Ta strona została uwierzytelniona.