— Tak, widzę.
— Otóż... ja ich przedtem wcale nie dostrzegałem. To jest chyba... świt... — szepnął z uniesieniem, jakby wymawiał słowa modlitwy.
Istotnie, w mrocznej dali zarysowały się cyple Alp Glerneńskich. Nie było jeszcze ani pozoru światła w otaczającej ciemności, ale czarne postacie łańcuchów górskich wydzierały się już z kiru nocy. Pod wpływem zimna żołnierze budzili się i kasłali. Le Gras i dowódca skoczyli natychmiast i nakazywali ciszę, grożąc najcięższemi karami. Kaszlącym zatykano usta. Odrobinka czerwonego wina we flaszce krążyła wśród żołnierstwa, jak czara nektaru. Wydzierano ją sobie przy użyciu pięści i pazurów. W szeregach, ulokowanych niżej, obok lodowca żołnierze jęczeli z zimna. Szczęki im tak skostniały, że nie byli w stanie ust otwierać, mróz kłuł ich swemi szpilkami w płuca i sprawiał uczucie łamania w stawach.
Tymczasem szary brzask coraz bardziej wyróżniał góry od nieba i pozwalał widzieć mgły. Zbudzonym ludziom w głowach się mąciło na widok burych, rozległych ruchomych jezior, zalewających wszystkie niziny, wypełniających po brzegi każdą przepaść, niby płyn olbrzymie czary. Mgły burzyły się w dolinach, wzbijały się na pewną wysokość i bądź opadały zaraz, bądź porwane przez ostre ciągi wiatru — pędziły nad górami. Gudin wrócił do swego obserwatoryum i spoglądał na obóz nieprzyjacielski. Ujrzał tam żołnierza, który rzucał suchy mech do ogniska i grzał sobie ręce w słupie iskier, spostrzegł szyldwacha, jak czarne widmo przesuwającego się w kręgu światła, szczyt i jedną pochyłość
Strona:Stefan Żeromski - Wczoraj i dziś. Serya druga.djvu/73
Ta strona została uwierzytelniona.