gładkiej, tu i ówdzie spękanej korze, której delikatne warstewki, porysowane czarnymi prążkami, zwijały się niby płatki welinowego papieru — i, spoglądając na cienkie, czarne gałązki tych drzew, bujnie pędzące w górę, — wzdychał za czemś dawnem i, widać niepowrotnem. W tym zagajniku grunt był twardszy, więc stary pan wszedł między zarośla i krok za krokiem postępował. Leżały tam zbitą masą czarne, zeszłoroczne liście, tak już przegniłe, że z nich pozostały ledwo kształty. Wilgoć spływała po nich, jak po tłuszczu i zsączała się w maleńkie strumyki, zdążające ku rowom. Ciepłe słońce wyprowadzało na białej korze brzóz i na czarnem, lśniącem podścielisku różne kolory, żywe światła i cienie. Zdawało się, że tam w głębi lasku pośród wielkiej ciszy coś prawie niewidzialne na oślep błądzi, wynika i przepada, czasami chyżo ucieka albo czai się, stąpa na palcach, i z za pniów wygląda. Pan Opadzki lazł między drzewkami, coś do siebie wciąż szeptał, jakby z drugą osobą prowadził ożywioną rozmowę:
— I to już wszystko minęło — patrzajcież państwo! I to już taka późna starość nadciągnęła...
Znowu stanął, zadarł głowę do góry i przypatrywał się mietlastym czubom brzózek.
— A to sobie rośnie, jakgdyby nigdy nic... Jesteś, czy cię niema, stary, wypróchniały dziadu, nam wszytko jedno... Oto jak sprawa stoi!
Piękne nawet w tak późnej starości oczy pana Opadzkiego, o dużych, wyblakłych, niegdyś błękitnych źrenicach — poczerwieniały na małą chwilę...
Strzepnął ręką, pięknym, bezwiednym ruchem
Strona:Stefan Żeromski - Wczoraj i dziś. Serya druga.djvu/95
Ta strona została uwierzytelniona.